* * *

* * *

* * *

* * *

w ufnych ustach topnieją szepty

spłoszone horyzonty przeskakują pocałunki

nadszedł czas iluzji

nie wiem

dlaczego nie całowałem jej rąk powiek smutku

i słów które ulatywały w przestrzeń

kołowały wokół głowy łaskotały rzęsy

i końce palców chcących choć raz

dotknąć jej uśmiechu

uznałem ją winną rozkoszy wybijającej

z rytmu milczenie

zatrzymałem się tylko na chwilę

by odejść w pamięć

powieki opadają zmęczone

ciągłym patrzeniem w jej oczy

w snach zjawiają się obce twarze

budzę się uwikłany w zdradę

i znów patrzę w oczy umęczone

moim spojrzeniem

moja żona płakała przed odjazdem

jej szloch był srebrny

jaj łzy były słone jak łzy

jej smutek tulił się do mej dłoni

jak bezdomny pies

szukał w oczach potwierdzenia

jej łzy skapywały na ręce

jak krew z nosa

było to bardzo dziwne

moje żona płakała przed odjazdem

* * *

PRZEDDZIEŃ

MAŁY WÓZ

* * *

zamotana w myśli obcych ludzi

próbujesz na dłoni znaleźć miejsce

dla marzeń

wtulona w gasnące ramiona

nie wierzysz w uściski

z lękiem chowasz pragnienia w pamięci

czułości kończą się na rozmowach

zapomniałaś o dotyku rąk

zapomniałaś

na rękach osiada kurz spojrzeń

oddychamy zmęczonym krajobrazem

udając że w mózgu zatopiony robak zamyślenia

wyjada zamglony ból

latawce urywają się z powiek

gdy nienaznaczony rytmem dnia odchodzi

pod rękę w serpentynę mroku

wędrujesz zapatrzona w oczy

uciekające od ust

jesteś ataraktyczna w uśmiechu

poniżej udajesz stan oblężenia

w wilgotnym tańcu nie możemy się dotknąć

w połowie drogi do marzeń

zostajesz na przystanku milczenia

mroku zapomnienia

wyleciały nie proszone ćmy marzeń

w objęciach mgła zaskoczonej czułości

nieśmiało wdrapuje się na rzęsy

szepty jarzą się płochliwie

ostatni dotyk rąk gasi światło

znikają na ścianie

tańczące cienie

* * *

* * *

* * *

* * *

amorze występny

tyś zabrał duszę

w zamian oddałeś ciało

tyś rozpalił w sercu

kotły do pełnej pary

muszę pędzić

bezpieczeństwa zaworów

nie mam

płonącymi palcami dotykałem

różowej sukienki ukochanej

i to w miejscu gdzie ryby składają swój żal

końcami warg sięgnąłem czułości

skruszona rozdarła koszulę na piersi

nikt nie wie o grzechach

upadłem

umarłem wczoraj

dziś wróciłem z podroży

w szybującym błękicie ciała

odkrywam brzęczenie konfucjańskiej szczęśliwości

język miesza w ustach bezustanne pieszczoty pytań

w hipochondrii jąder

mieści się całość uczuć

w myślach opadają opowiadania

nocy rozłożystej jak biodra mojej żony

w ciszy bólu koło serca pełnia umysłu

uczucie wykracza poza organizm ręki

wychodzi w światło fioletowe i płaskie

styka się na ramionach

pełnych krwiaków po dożylnych samotnościach

zatrucie ust pełną rozkoszą języka

wspomnieniem wraca do głębi zapachów

w dyszącej rozkoszy nie zmienia poglądu na piękno

* * *

* * *

* * *

* * *

bryzgi odchodzącego dnia przypominają

o zabranych uśmiechach małego dziecka

które nigdy nie myślało

że będzie myć nogi aniołom

nigdy nie marzyło

nigdy nie wspominało

dziecko pobiegło na wzgórze

i nie spotkało człowieka

wokół pełnia i cisza

człowiek odszedł

na rzece pluska się zuzanna

starcy oślinieni pełnią warg

zanurzają ręce po łokcie w kieszeniach

i szukają snów o potędze

odwracasz się

by szukać rąk

okłamują

uciekając szukasz śladów

miłości

nie czujesz swego zapachu

domyślasz się co drzemie w trawie

odkrywasz powierzchnię skóry

wiesz o tych którzy dotykają nieba

zdejmujesz łupież z ich głów

nie czujesz swego smaku

wypychasz kieszenie strachem

* * *

* * *

* * *

na rozdrożu zagubiony świat rozerwanych powiek

otwiera listy rzucone na wiatr przez kochanków

układających z dłoni gołębie spojrzenia

czarodziejka ucieka do wieży zeschłych liści

odmawia zaklęcia powstrzymujące zmiany barw

wykończona śpiewem zasypia nad ranem

nie wiedząc że światło dławi się umierającymi oddechami

tymczasem rozdygotany książę mroku

dozbraja swe psy marzeniami o jędrnych piersiach

w błysku miecza czuwa nad istotą dobra

maczamy palce w cudzych łajnach

nie czujemy że sami śmierdzimy potem

nie pytamy o łajdackie gesty

czynione na wyspie zagubionej przypadkiem na oceanie

żyjąc w pudełkach tyczymy wady

brzydzę się nie dojadać

tak nauczyła mnie babcia

pełny brzuch lubi mnie bardziej niż nos

od przejedzenia jestem ciągle głodny

* * *

* * *

* * *

* * *

na dworcu jak w życiu

perony czekania i śmierć emisariuszy westchnień

na dworzec wjeżdża pociąg

nie do kobiet nie staje

nigdy nie wymachiwałem pięścią pośród tłumu

nie krzyczałem

nie macie racji

słyszę tylko siebie

siebie myśli swoje

swoje siebie mnie tylko

przemówiłem

nikt mnie nie słucha

sam zostałem na nieboskłonie

szyby posnęły w przeręblach cichego zegara

kto mi odebrał rozum

kto mi nic nie określił

odszedłem

pokora mnie rozpycha

wiem jak smakuje struktura samotności

wchodzę do domów słów

niewiele znam jak na jednego

statystycznego

niewiele zawdzięczam sobie

* * *

* * *

* * *

* * *

oddycham lekko by nie spłoszyć piórka

ktoś chodził za mną nocą

prześladowcy sięgnęli snu

zimni mi się robi na myśl

że śledzony jestem przez ciszę

z pochylonego dnia odradza się nić nocy

wiemy że nie zniknie bez śladu

w wymiętych rogach podłogi

w wymiarze dnia

szkielety chwil

zmieniają barwę

pusta kartka

trzymają w dłoniach okruchy chleba

skradzionego z ust moich twoich naszych

w dwutygodniowym urlopie uczuć

wymacać można jajo

rozsadzające mózg

zasiadasz przed sobą

zasiadasz z gestem ciszy w dłoniach

jesteś zamyślony w oczach tylko

nagle

wstajesz i ręką odgarniasz cień swój

by lepiej widzieć horyzont myśli

przysłaniasz oczy przed blaskiem odkrycia

uszy szukają dźwięków

potem

zasiadasz przed sobą

zasiadasz z gestem krzyku w dłoniach

zasiadasz udając spokój i myślenie

w oczach masz skowyt i szukasz

na poręczy śladów minionego dnia

* * *

* * *

* * *

* * *

wielu lubi drzewa bo potrzebne są na papier

ale pozbawiony drzew las traci wiele uroku

dreptamy w miejscu

pozornie idąc wzrokiem

wielu lubi kobiety kiełbasę i koniak

dreptamy w miejscu

udeptujemy siebie

wielu lubi patrzeć na niebo pełne gwiazd

bo są w nas

kłaniam się człowiekowi

choć natura jego lisia

kłaniam się by uzyskać chwilę wytchnienia

raduję się jak mogę by nie umrzeć z głodu

raduję się by zyskać na czasie

by uchwycić moment który przepływa obok

jak parostatek płynący przez rzekę mych oczu i uszu

krzątamy się obok siebie

zamki kryształowe jak pasjanse

ustawiamy na ołtarzach

ukutych z pleców wierzących w cuda

krzątamy się w sobie

szykujemy przyjście na świat

w oczach mamy pytania

krzątamy się wokół siebie

myląc się coraz częściej

wartko płynie myśl przez skronie

pełne padaczki i bólu

układa się do snu jak kukułka

w gnieździe

drżysz nie wiedząc co czeka chwile w niebie

myśl ucieka prze puste oczy

jak balon w powietrze

* * *

* * *

dłonie układają się w opisy

palce skrzyżowane i krzyżowane

pełzają wśród spostrzeżeń

nad oczami unosi się księżyc

duszący się w sosie własnym

jak bilon w torbie konduktora

obracam się na marginesie dźwięku

oczy próbują wczytać się w zeszklone niebo

żuki impulsów przepychają kulki łajna

z końca palców do mózgu

rozpryskuję się na miliony istnień

wokół cisza jakby świat zniknął

PRZYPISY

ataraktyczna – (lek ataraktyczny) o działaniu przeciwlękowym, zmniejszającym niepokój, napięcie emocjonalne