stary gnom melancholii

w balladzie studni z żurawiem

wspomina zmurszałą toń przestworzy

wspomina iluzję rozstajnych dróg

opłatki schylone i słoneczniki

stary gnom melancholii smutnousty i biały

roni balladę potulnej studni z żurawiem

módlmy się o ciszę drzew przy młynie

uśmiechniętym opłotkami i dymem

módlmy się o błogostan kwiatów

darowanych nam przez muzykę dnia

módlmy się o poczęcie dziwnej czułości

która jak modlitwa ogarnia odmęt życia

złotą łzą kołysanki

módlmy się

wiosna schodzi do wsi

grając na flecie jaskrawą melodię

dzwony dalekie przyprowadzają ją

w ubogie odrzwia krzaków jaśminu

oddechem swym rozsiewa kwiaty

i budzi chochoły zemdlone

wiosna uskrzydla gąsienice swoim tańcem

na rozdrożu dnia

brzask

szczebiot ptaków jak ranny pacierz

oplata poranek w perełki rosy

strojne światło szeptem wchodzi

na gościniec i brodzi wśród maków

budząc je sygnaturką świtu

uśmiech słońca otwiera zaspane oczy dnia

błękit z przepaską chmur na jednym oku

rozmyśla o kwitnących stokrotkach

pochyla się nad zielenią pól

i wymyśla imiona dla pszczół i motyli

aromat deszczu biegnie boso

by w konchach jaśminu gasić kolory

maków gościnnych

zdrożony gołąb chroni się w kapliczce

kasztanowca dumnego

malwy czule całują uśmiechnięte ręce

cieszące się hymnem dnia

istota jaśminu

kryje się w błogostanie zapachu

fanfary aromatu czule obejmują błonie

dziewczyny gaszą pamięć

w garści jego dziwnego kurzu

który zabłąkany czasem zajrzy do kościoła

i trąci się z kryształami

ustawionymi na stole w ogródku

cień jego jest zbyt doskonały

by zastąpić go bukietem mych rąk

od drzewnego ażuru biel chłodna

biegnie swawoląc na brzeg drogi

by bławatka zdziwionego dotknąć

dziękczynnie

a potem dżdżownicę błogosławić

chórem łąki i ogrodu pełnego fiołków

i uśmiechniętą dolinę cicho zbudzi

dojrzałym dreszczem gwiazd

łąka dłoni ciepłych daje gościnę

kwiatom stokroci polnej

i mrówka znajdzie tu przystań

dla odpoczynku

gdy brzemienna jest w igłę sosny

muzyka usiadła ci na ręce i dra w słońcu

.

jaskółka kołuje nad brzozami

ubranymi w iluzję pamięci

sięga po chmury białe

by zesłać ci słodki fluid na usta

w tym błogostanie figur menueta

jest dobrą łżą w chłodzie

gaśnie chwała łąki kołysanką żabią

chroni się w gest kropli

spadającej na hiacynty

i czar pryska

razem ze zdrożonym żebrakiem

błogosławiącym zbłąkane gościńce

i kamienie

cisza całuje brzemienny eter dnia

jaszczurka opada w sen

chłodne ciało cienia drzemie wśród brzóz

grających kołysankę bladą

kryształ dumnej czerwieni

błąka się wśród malw

dzwony dalekie biegną przez gościniec

srebrzyć hafty dymu

polne licho cicho gra na fujarce

dłoniom ułożonym w żagiel dojrzałej ciszy

rozdroże

dzięcioł stuka senie

balsam chłodu sadowi się na ustach

odciska kamieniem na czole

oddech lata wsłuchuje się w monolog

stracha na wróble

brzeg drogi jest jak studnia wytchnienia

ślady giną w kurzu ostatniego spojrzenia

módlmy sięgnęliby marzenie drżące w bramie ciszy

opadło jak kropla koloru we melodię

ramion

módlmy sięgnęliby dziewczyna smutnousta ballada

o drobienie mięty

zbudziła swój czas chłodny

w kamień

pustelnik jak strach na wróble

pełen modlitwy

schyla się nad dzieckiem świtu

radosnym jak igrające elfy maków

pustelnik dobrym gestem błogosławi

gościniec dnia

jaszczurka pełna koloru błyszczy

w świetle skwaru

serce jej tętni jak żagiel bez wiatru omdlały

ważki iluzję zbierają obłoki w białe słowa

powiew błądzi w alejach i mdleje

nim oprze się o drzewo

alfabet chłodu zaczyna się od kamieni

gęślarz zamyślił się nad czarem jaśminu

stojącego przy młynie bosym

i nie zauważył nawet

że malwy przestały czuć usta lata

miętą zapachniało i miłosierdziem

fiolet niebożę zszedł do wsi po zmierzch

fala rąk jak dziwne żyjątko

ucieka od dzbana

kapliczka gruszy polnej i gęślarz

gaszą aromat włosów

a żuczek wędruje za biedronką

po twojej ręce

dym nad drogą wsłuchuje się

w koncert żab

i cień – cygan kolorowy dąsa się

w dźwiękach strun

dąsa się dolina

pełna zieloności bluszczu i błękitu nieba

duchem swym ozdabiając dróżkę

wiodącą życie mrówki

która śladami swymi haftuje

różowe marzenia

odchodzącego gdzieś w daleki świat

uśmiechu

barwny ten bukiet ułożyło srebrne dziecko

twych rąk

w fotelu siedzę o zmierzchu

wsłuchuję się w ciemny dreszcz nieba

nabożnie wydzwania ogród

ostatnie godzinki

i czuję że jestem zdrożony dniem

ostatnia biedronka błąka się jeszcze

po mym palcu szukając marzenia

modlitwa zmroku jest równa

kołysance mięty

ciało dojrzałej bladości

dziwnie faluje w ręku czarnoksiężnika dnia

biedronka dotyka fiołków gasnących

w alejkach błogostanu

chłonę bańkę mydlaną

z drzewem w środku

jaskółka chroni się w bzie

nad którym bąk dobry roztacza czar

dialogów ze słońcem i bratkami

bławatki polne cisza i dłoń twoja

jak aorta lata pulsują żyzną krwią błękitu

bukiet ten wymyśliłem sobie

gdym pod drzewem

zemdlone marzenie mrówki znalazł

i poczułem jak płochliwe są freski

bluszczu

z brzasku twego ciała uplotę kobierzec

równy dniom pełnym czułości i chwały

rozdawanej przez niezapominajki i koper

w ogródku

dżdżownica igra z cieniem kąkolu

rosnącego przy dróżce

wiodącej do kościoła parafialnego

okrytego skrzydłem gontów

jaszczurka biegnie do ciepła

kamieni przydrożnych

chochlik zbiera kwiaty polne

na bukiet dziękczynny

dla gołębi twych dłoni

jarzębina strąca brzemię

a chochoł pamięta zbudzić cię

jesienną chwilą

żuczek zaplątał się w koronki czasu

zdrożonego pielgrzymką

zabłądził wśród krzaków głogu

śpiąc zwiastuje wszem brzęczącą jesień

gołąb ukradkiem przerwał

przejrzyste światło

cieniem pogłaskał pokorną strzechę

symfonia barw buchnęła urodą

z rumianej wsi spowitej ogrodami ciszy

koronki opłotków wysadzanych rosą

czarem swym pozdrawiają

tchnienie gołębia

który ukradkiem przerwał

przejrzyste światło

nadchodzącego dnia

duch deszczu

gasi swe ciało w cieniu sennego pola

na którym drzewo zemdlone

chowa w sobie chmury pełne śniegu

chwyta echo odchodzącej biedronki

słotny świt przechadzał się drogą samotną

czas zacierał ręce z zimna i myślał

o łagodnym żaglu kryształowej melancholii

która zmącona ukradkiem przez ciało

słodu szuka ufnego cienia w dłoniach

strapiona droga – świątynia pożegnań –

garścią pielgrzyma zwija się w rozdroże

przejrzystej modlitwy i ramion mglistych

czas zacierał ręce z zimna i myślał

o łagodnym żagle kryształowej

melancholii

a słotny świt

przechadzał się drogą samotną

powiew dziękczynnego głosu

paciorków różańca powoju

osiada brzemienną mgłą na chochole

szykującym się dom hipnozy zimy

która jak muzyka dzwonu

freskami delikatnie skuwa poranek

mrozem

powiew dziękczynnego głosu

paciorków różańca powoju

osiada brzemienną mgłą

jak kołysanka łagodna

usypia życie pokornych sług

dzieci wybiegły z domów swych

aby popatrzeć na gody kurzu

i dojrzałego zboża

nie wierzę snom

dworek przy drodze

uchylił kapelusza dachu

i zatańczył ze mną

dostojnego menueta

chwila nas dzieli od echa

zbudzonego brząkaniem trzmiela

kołującego nad łąką

chwila nas dzieli od echa

stworzonego przejściem żebraka

wśród malw nabożnych

strzegących naszego domu

błądzę wśród iluzji głogu

adres łagodnej hipnozy jest nieznany

nawet żabom

kurz opada na dżdżownicę

leżącą w kałuży

ostatnie krople wystukuje dzięcioł

z pamięci

jak serce latem w cieniu kasztanowca