* * *
WARIACJE NA TEMAT WOLNEGO ZWIĄZKU
* * *
Salvadorowi Dali
w pampelunie jest teraz lato
w klasztorze alicja przędzie nić ślubnej sukni
nie wysiądzie nikt na dworcu trocadero
paryż jest smutny
wędrują tam tylko cienie z połamanymi rękami
odkryto samotność stokrotek
wycięto w pień wspomnieniach
obwisłe żołądki dopominają się chleba i śliny
należąca do szaleńca o stalowych oczach
przyjaciółka kochanka partyjnie zgodna
moja żona
nosicielka mych marzeń na zjędrniałym brzuchu
nosicielka mej męskości i życia
uwodzicielka snów rozszarpanych przez budziki
pocieszycielka strapionych książek
moja żona o ustach czasem z truskawek
czasem z draski i siarki
moja żona o włosach mocnych nocnych nocą dniem i światem
o włosach z wiatru
moja żona o uśmiechu giocondy i bustera keatona
mówiącego o swoich rolach
o śmiechu zdrowej dziewicy
moja żona o oczach nie opisanych w mych wierszach
o oczach lubiących mój widok
moja żona o skórze pomnikowej dumnej
jak zapach róż i bananów
o ciele wykreślającym w powietrzu czwarty wymiar
zrodzona a nie stworzona
moja żona
zagląda mi przez ramię i całuje w ucho
moja żona jak moja żona jest moją żoną
połączona z szale1ncem bez oczu
moja żona
moje oczy
żonie
naręcza radości i smutków przynosisz w oczach
jak daninę swemu panu
krocie uśmiechów i łez wnosisz w progi ust
niby chrzcielnica miłości
wnosisz wszystko co niesie dzień
powszedni i niedziela
przynosisz spokój
jak liść jesienną porę
* * *
* * *
* * *
noc nastał chicha
jak woda uwięziona w ustach
ciemna jak włosy na poduszce
straszna jak gwiazdy wiszące nad głową
jak przerwany sen
noc nastała cicha
cichsza niż czekanie
z szybkich spojrzeń uchodzących w dal
motasz z rąk kokon spokoju
drżącymi ustami wymawiasz ostatnie chwile samotności
ramiona ćwiczą powitanie w geście rozstajnych dróg
z szybkich spojrzeń splatasz pajęczynę wokół mych uszu
drżącym ciałem przywierasz do ciała
uciekającego w istnienie razem
witaj
w letnich porach dziewczyny wychodzą na łowy
z podkowami w zajęczych sercach dają nam piersi i uda
my
zamieniamy dla nich łóżka w łąki i błękity
jesteśmy
zakochani w pięknych ciałach
* * *
* * *
* * *
* * *
w ufnych ustach topnieją szepty
spłoszone horyzonty przeskakują twoje pocałunki
nadszedł czas iluzji
wsłuchani w siebie nie odkrywają słowika
drżą na ławce mimo ciał
zapatrzeni w gwiazdy między udami ręki nie czują
zakochani udają zakochanych
kiedyś splamiła krwią prześcieradło
rozdarła piersi i głowę potem
zmiażdżyła członki
wykłuła oczy
było jej dobrze
z litości
dłubiesz w nosie
przed snem
a czy pamiętasz naszą pierwszą noc
* * *
ZNOWU NARODZONA
* * *
* * *
wśród śniegów szukamy serca
gdzieś się zgubiło w drodze
na wyspy łóżek
czujesz jej zapach gdy wraca do domu
przy śniadaniu w migotaniu rzęs wysuszasz jego milczenia
z mężczyznami mielisz słowa zamiast
zasypiasz z rękami złożonymi w czworo
wspominam lata i zimy bez siebie
smak pomadki i bananów
w łózkach umieszczam zbawienie
śpię
spoceni ostatnim wysiłkiem demokracji
upadli złorzecząc wymarłym ludom
i nie czcili poległych
w walce z samotnością
* * *
KATYŃ
* * *
* * *
biegłe władanie językami ułatwia stosunki
między ludźmi uciekającymi w miłość
lecz nikt nie poparł jej w jawnym głosowaniu
choć ręce puchną nam od oklasków
starzy ludzie pamiętają
lecz zapytani kładą palec na ustach
krzyżują dłonie na piersiach udając
kurz na książkach
krzywda płacze na mym progu
w rękach pełno zieleni
w rękach trzymasz dłonie swoje przepracowane
i spocone
trzymasz swój los
okłamywany przez ludzi dumnych
i pełnych władzy
siedzących na cokołach i księgach grubych
i głupich
okłamywany przez ludzi biegnących do rzeźni
by kraść mięso dla swoich dzieci
błękit pozostał już tylko w tobie
krzyknąłem
z nieba gwiazdy spadały ze strachu
z ziemi uciekali martwej w łaskach rybich skryci
uciekali szybciej niż światło z ich oczu
krzyknąłem
raz jeszcze
otwarte usta łowiły dech nocy
Z PASCALEM NA CZOŁGI
* * *
* * *
* * *
kłaniam się człowiekowi
choć natura jego lisia
kłaniam się by mieć chwilę wytchnienia
raduję się jak mogę by nie umrzeć z głodu
by uchwycić czas który przepływa obok
jak parostatek po styksie
13.12.1981
na twarzy wypisujesz krzyżu
zmurszały od matki łez
na twarzy masz bruzdy od pługów czasu
i minę wybuchającą skowytem drogi
na twarzy kryjesz aktorskie gesty
i uśmiech pełen żółci i miodu
na twarzy masz twarz człowieka
konającego na asfalcie
wystawionego na płacz wszystkich
w celach tylko kurz
kraty pozostały
więzić niebo
poeci końca wieku
pociski milkną w pół słowa
nadchodzi zmartwychwstanie
* * *
* * *
ECCE MILES
AKROBATA NARODOWY
niewykonany kurs do smutku stanął w gardle
kierowcy astralnego autobusu
żyjemy
tłumy ogarniają chorągwie szybujące wysoko
jak krzyk matek gdy synowie ucinają sobie głowy wzajem
uciekasz tam gdzie oczy ukrywają uśmiechy
uciekasz do swego ciała i szukasz innych ciał
zanosisz się śmiechem w tańcu pierwszych godzin życia
człowieku znikąd
jestem w tobie
ciągle
w starym pudle z zabawkami
trwam
wszystko wolno
przyszłość pokazała tajne plany rozwojowe
sklepu z milionami
nieustający zakup prywatnych skrawków nieba
pomaga zmieniać skórę
pod sztandarami i proporczykami
wychowanków wolnej europy
parlamentarny klan między dwoma krzesłami
daje wstęp do zaciskania pasa
rachunek tuczenia jedzie salonką do demokracji
na lewo od prawa
miliarderzy z nominacji nie wiedzą kto zjadł mięso
jest spokój pod chińskim niebem
ECRITURE AUTOMATIQUE
* * *
* * *
* * *
Czy świadek pragnie tylko
uchodzić za doskonałego
imbecyla, czy też zależy mu
rzeczywiście na natychmiastowym
internowaniu
A. Breton
bez poczucia winy
niemcy pytają o niemcy
oficjalne podziemie
odczuwa głód cudzysłowu
w poszukiwaniu utraconego smaku
inteligencja ustawia się w kolejce po zupkę
kolejna przymiarka do tarczy
rycerstwo kołder rozdaje życiorysy do wzięcia
dla półinteligentnych powłok
władza w dżinsach wierzy w elektroniczne szczęście
kompleksowa pustka zacznie się od korytarzy
kto powstrzyma lawinę
doktoratów dla przewodniczącego
dającego czeki na karierę
górale mają żal
za nory taniec lambada
obce języki mieszają ciasto na chleb
uśmiechy drzemią w przysiadzie
młyny pożądanie obracają słowa
w umysłach zasuszonych dzieci
wszyscy spiskują na rzecz honoru
utkwiłem wzrok w niebiesie
tego dnia niezbyt trwało
w swej pogardzie dla ludzi i mrówek
drwiło z marchewek i malin
wspomnienia bezczelnie uśmiechnięte
rwały oczy w strzępy
kłujące cienie martwych ptaków
wzlatywały nad doliną
gdzie mędrcy zmuszali dziewice do sodomii
i kłamstwa
potem taplali się w krwi spływającej po udach
omijali rozstaje źle ustawionych dróg
i nie dbali o synów naszych
zamarzniętych w kubłach na śmieci
* * *
* * *
* * *
* * *
pył osiada na zakrzepłym strupie
krwi rozlanej na drodze donikąd
dzieci giną bez jęku w ciemnościach
nikt nie pyta o nazwiska matek
nikt
w kasynie życia progi wysokie
sapiemy wznosząc się na łokciach
po śnieżnych półtonach precyzyjnych sukcesów
półżywy
studium ludzkiego snu
miażdży odbiorców światła
zamyka w śpiworze
jak premierę w prowincjonalnym teatrze
o wpół do ósmej
rano
Waldemarowi
nigdy nie pytałeś czy ziemia stoi
wierzyłeś ze mną w jej kulisty kształt
o jedno wytchnienie od nieba
znalazłeś siebie
ucząc się fruwać
nie zapomnij dni naszych klęsk
stąpając po rozbłyskach czystego dźwięku
rozplatam łono nocy
elektrony znane nie tylko policji
wybierają się na wczasy
jesteśmy w sobie jak jeże
czołgające się po zaśnieżonych ciałach
VIA MEDIA
ANHALONIUM LEWINII
* * *
* * *
godzina dwudziesta pierwsza
zwątpienie autobusu linii numer dwanaście
ogranicza się do przystanków
godzina dwudziesta druga około
literatura leży na ziemi jak brudne prześcieradło
zakaz palenia
czekanie było długie jak peron
rozedrgane uda myślą tylko o głodzie
godzina zero
zimno stoi w zegarach
godzina zero trzy
odkryłem tłum
13.12.1976
z podziękowaniami dla
Stolla i Hoffmanna
śpiewam cierpieniem przez zamknięte usta
dotykam zgrabiałymi palcami
próżnia
jaśniejąca kula ciepła
bieg po krawędzi nieskończoności
czarny uśmiech
zielony krzyk na małym błękicie
ciepło i głos tworzą w myślach sen frezarki
śmiech
igraszka smutku
patrząc przez zamknięte ciepłe śliwki
marzenia ameby
smutek lecącej wrony w pocisku różu
żółty bieg w ścianę pachnie zimnem
daleki płaski fiolet
śpiew bieli śpiew gorąca
krzyk
strach czeluści
spadania w niebo
uciekająca śmierć gubi korale
lucy in the sky with diamonds
czerwień zalewa lecącą wronę
słyszę zapach kwiatów
otwieram drzwi
open the doors
mózg rozpryskuje się srebrem
ciepłe śliwki
smutek wrony
spadanie na niebo bez gwiazd
lucy in the sky with diamonds
narkoza morfina kochania
na imię masz czas
z rąk skapują krople potu
jak oliwa z lokomotywy
stojącej w peronach pustych i zimnych
w rękach trzymasz kosę
ścinającą głowy chwilom
drżącym w powietrzu jak ciepło
na imię masz czas
i czekasz swej śmierci znudzony
zamykam oczy
pełno wokół mnie pajęczyn minionych dni
jak jedwabnik kręcę się w miejscu
ślepy na przechodzący obok czas
* * *
* * *
* * *
* * *
stoję
w pustym polu
w ustach smak ucieczki
w polu
mysz ścina ostatnie źdźbła
stoję
martwy od wspomnień
w mrówkach zimna oddaję się cały
w ćmach ramion oderwanych od ust
nizam radości składając naszyjnik szczęścia
na wzgórzu w górze oczy siedzą z głupim uśmiecham
siedząc na zawsze
odchodzisz z rękoma na ustach i oczach
nie mam drobnych
w ustach tylko trawa
na zawsze
słyszę cię teraz
drżąca składasz dar swych słów w me uszy
których czystość budzi czasem zastrzeżenia
słyszę cię w sobie
kochanko cmentarna
wydobywasz słowa dławiące się mgłą
w wynędzniałej kołysce snu kryjesz bezpowrotne myśli
ułożone odmiennie niż słowa
a obiady jesz zbyt szybko by zaspokoić głód kobiety
* * *
AEGRI SOMNIA
* * *
* * *
od rąk ucieka światło
jak wizja lepszego świata
gwiazdy wpływają na kopułę czasu
szumiąc
sen wnosi w oczy chwilę
w której można grać z aniołem
o życie
wróciła jesień
więc zmartwychwstałem
pora rannych miała zajechać
w szukaniu siebie dorożką
mam kilka pytań
spod nieba obcych twarzy
do stajni kanapę przynieśli
parami
wszystko to działo się
wyniesiony został głównym wyjściem
rudym i dżdżystym
nazajutrz
rankiem i nikt wiele razy
wczesnymi drzwiami szła
na cztery
pełno tam pochmurnych ust
głos z dzbana popijając uśmiechał się
na części się rozpadłem
nie wiem
i umarłem
z pochmurnego nieba skapują firanki
idziemy przez pola ukradkiem
i szukamy ust wymiętych
garściami chwytamy się życia
niegodni róż stokrotek i maków
uciekamy w sny spełnionych marzeń
Niedzieli
samotnego serca razem wypełnienie
ścina tętnice porażone martwicą sto ósmej rozłąki
w wykreślonych oczach trzymasz wątpliwe rozkosze odosobnienia
w piersiach kłucie odkrytych uczuć
roznosi skurcze kardiomanii
w ciszy odbijają się lustra łez
* * *
* * *
* * *
* * *
cygańskie oczy ostatniego dnia
pokrywają się deszczem jak ryba łuską
oczy pełne chwil utraconych i traconych
co moment były
cygańskie oczy ostatniej nocy
wyszukują w skrawku nieba gwiazdy
której losy poprowadzą w nieznane
nikt nie rozerwie krat
dymy rozchodziły się nad łąkami
gdzie krowy pełzały w sianie zmyślonym
cisza nie zemści się na mnie
bo szyję myję codziennie
i nawet jest znać gdzie kończę
zmęczenie
ogromne chmury jak oblodzone pancerniki
toczą się po niebie
trzeba uciekać dalej
być może
rozciągnął trampolinę nad przepaścią życia
to pewne
ciągnął za sobą rozetę katedry szumiących lip
z Czarnolasu
krzyknął
stanęła i dyszy ciężko
w śnie urojonym
w urojonym świecie
bez kry na rzece sunącej przez zielone pola
oczu sennych
rozkrzyczana uśmiechem krzywdziła dziecko
uciekające po polach elizejskich
krzyczeli
to-to
to-owo
i dudnili sercami zawieszonymi w próżni
bez wagi
nad lwem czyhającym na zdobycz
wydzierał kartki z życia
zostawiając ich cienie
wyjście było tylko jednymi drzwiami
* * *
* * *
* * *
* * *
oddycham lekko by nie spłoszyć piórka
ktoś chodził za mną nocą
prześladowcy sięgnęli snu
zimno mi się robi na myśl
że śledzony jestem przez ciszę
schodził
niknąc w swych świetlistych śladach
stukot butów budził sfory nocnych psów
fruwały wokół głowy wyjąc
w pyskach trzymały róże
wyglądały jak anioły zstępujące z dobrą nowiną
schodził
rozrzucał po drodze słowa
opadały na miasta wsie łyse czaszki urzędników
śniegiem
a oddech jego był zimny
Ufionowi
szum wszechświata rozkłada się światłem
w uszach słyszysz szczebiot gwiazd
tajemnicze przesłanie
mięsista noc chodzi szumiąc rzęsami
krzyk o północy
zbudzony przed świtem ogląda wędrówki gwiazd
nie pilnowanych przez astronomów
w mroku przysadziste kształty oszukują się
wzajemnie
zmory idą spać nad ranem pełne krwi
budzimy się o świcie w sen
* * *
* * *
* * *
* * *
wrony kraczą ucieszone dniem
mleczarz obudził mnie
na dobre
schylony wchodzę w dzień
wyrazy współczucia przesyłam rycinom ze starych książek
bez reszty oddany swemu przyrodzeniu
trzymam w formalinie swój uśmiech i łzy
by nie zapomnieć że byłem człowiekiem
po ulicach chodzą pocięte twarze
kreski ust
zmęczone powieki
tylko dzieci i zakochani uśmiechają się
puste kapelusze rozkładają nogi na ulicy
obok modlą się starcy o zrośniętych nosach
w stukocie butów szukam rymów
potykam się i wszy rozsypują się po chodniku
zżerając psy
* * *
* * *
* * *
kryzys piersi naznaczonych odkryciem samotności
we dwoje
mój brat wyszedł z domu i nie wrócił
napisy na płotach i kaligrafia
kręcą się wokół mych oczu jak wczorajszy dzień
przyjaciele wracają na wspomnieniach siarczystych
niby myśli poety na pegazie zaprzęgniętym do pługa
by nie umrzeć z głodu i starości
losu koleje żelazne rzuciły nas daleko
za siódmą górę za siódmą rzekę
za morza za lasy
pędzimy z pegazem na grzbiecie do źródeł
gdzie pytia w oparach siarczanych
zastępuje morfinistę opętanego przez demona widzeń
dzieci nie wrócą po zgubę
jesteśmy coraz bliżej
stary bóg ma podkrążone oczy
potykamy się o jego rzęsy
budujemy nowy świat
padłych fortec i forteli
* * *
chwile wygrywane są
na scenach oczu
przez obce miny i gesty
nad nami
didaskalia fruwają dziobiąc głowy
wykrzyknikami przymusu
teatry wpisane w nas
kończą się
bez oklasków
PRZYPISY
ecce miles – (łac.) oto żołnierz
ecriture automatique – (fr.) zapis automatyczny
via media – (łac.) przez środek; via – droga
Anhalonium lewinii – roztwór meskaliny o potencji C 30 wytworzony z pejotlu
Stoll i Hoffmann – odkrywcy LSD
Lucy in the Sky with Diamonds – (ang.) Lucy na niebie z diamentami (the Beatles); (pod.) wielkie litery tytułu układają się w skrót LSD
open the doors – (ang.) otwórz drzwi
aegri somnia – (łac.) kojące sny